jest wcześnie rano, słońce tak pięknie wschodzi,
piję kawę i myślę o tym, co chciałem napisać wczoraj,
a w zasadzie, to zaledwie kilka godzin temu.
i wiesz – uznałem, że to mało ważne, że takie błahe, banalne,
prawie małostkowe. tak, tylko to prawie wkradło się znowu.
miałem już prawie gotowy tekst, który chciałem zamieścić na swoim blogu.
swój blog.
no nie! jakie to pretensjonalne, ocierające się o prze_dziwną manię:
pomyślę, zanotuję i opublikuję drukiem, w tej czeluści jaką jest internet
tia, nie raz trudem było odszukać kogoś ze znajomych w internacie
lub akademiku, a co dopiero zostać na_trafionym w necie.
no, ale tak było.
miałem, już to prawie w zasięgu pióra, a wtem...
wszystko spieprzył mi ten historyk - spec od kuchni, jak mu tam?
a, już wiem – Robert M..
zaczął czytać tę swoją książkę.
i wcale nie była to książka kucharska! tytułu niestety nie pamiętam,
ale, nie o tytuł tutaj chodzi: tak mi zamotał swoimi tekstami w głowie,
że tereny Szwajcarii, po których serpentynach akurat się wiłem,
wydały mi się nie do końca tak piękne.
no i szlag trafił ten mój genialny tekst!
w zderzeniu z tym, co ten kucharz, podróżnik raczył był opisać.
gębę rozdziawiłem, aż mi dech zaparło i zadyszałem się,
zupełnie jakbym to ja pod tę górę samochód pchał, a nie go prowadził.
jest wcześnie rano, dopijam swoją kawę i już wiem,
że nie warto pisać tekstów prawie doskonałych,
lepiej czytać innych, lub ich odsłuchiwać na audiobooku.
a Szwajcaria? jest piękna, no i taka nasza, kaszubska.